Mąż zaczął jeździć wcześniej do pracy. Najpierw o kwadrans, potem o pół godziny, aż w końcu wychodził z domu, gdy niebo było jeszcze stalowe, a ulica dopiero budziła się do życia. "Nowy projekt" - mówił, związując szalik.

"Wolę złapać spokój przed tym hałasem." Któregoś ranka ja też wyszłam wcześniej: miałam badania krwi, autobus mi uciekł, więc przystanęłam w kawiarni naprzeciwko jego biura po drugiej stronie ulicy. I wtedy go zobaczyłam - w środku, przy oknie, z kobietą, która głaskała go po dłoni, jak głaszcze się kogoś, kogo zna się bardzo dobrze.

Świat zwęził się do tej szyby, przez którą para rysowała mleczne arabeski. On pochylił głowę i coś powiedział, ona się uśmiechnęła.

Zobaczyłam jej palce - krótkie, zadbane, w kolorze czerwonego wina - przesuwające po jego kciuku. Gest, który nie pasował do porannej kawy "z klientką". Gest, który nie pasował do "łapania spokoju".

Zamiast wejść, zostałam na chodniku. Zimno wgryzało się w kostki, ale nie czułam go. Wciągnęłam powietrze, żeby uspokoić serce, i wyjęłam telefon. Zrobiłam zdjęcie - nie jemu, nie jej, nie nam - tylko własnej pamięci, która często potrafi kłamać na swoją korzyść. Kadr wyszedł nieostry. Na ekranie mogli być równie dobrze obcy ludzie. Gdybym bardzo chciała, mogłabym w to uwierzyć.

"Powodzenia na zebraniu!" - napisałam do niego impulsowo, zanim rozum zdążył mnie zatrzymać. Odpowiedź przyszła po sekundzie: "Dzięki, właśnie wchodzę". Spojrzałam znów przez szybę. Nie wchodził. Siedział w tym samym miejscu, a jej dłoń znów przetoczyła się po jego skórze, jakby chciała uciszyć coś, co hałasowało w środku.

Weszłam do środka, ale nie do nich. Usiadłam daleko, za filarem, zamówiłam americano. W lustrze za barem miałam idealny widok na ich stolik. Nie śmiali się. Nie flirtowali w oczywisty sposób.

To była intymność, która nie potrzebuje wielkich gestów: oni mówili półgłosem, a milczenie między nimi wydawało się miękkie, nie niewygodne. On trzymał telefon ekranem do dołu. Ona bawiła się łyżeczką, stukała nią cicho w spodek, jakby odmierzała czas, którego do tej pory im brakowało.

Pomyślałam o ostatnich miesiącach: o tym, jak coraz rzadziej jadaliśmy śniadania razem, jak zaczęliśmy mówić "zaraz" częściej niż "tak", jak jego opowieści o pracy miały coraz więcej nazw własnych, którymi nie potrafiłam się poruszać.

Przypomniałam sobie też rzeczy, które do zdrady nie pasują: jego rękę na moim karku, gdy bolała mnie głowa; smsy "kupuję twój sernik" wysyłane bez powodu; to, jak ostatnio w nocy poprawiał mi kołdrę. I poczułam gniew - nie ten, który krzyczy, tylko ten, który pyta: kiedy to się zaczęło i dlaczego ja tego nie zauważyłam?

Kelner przyniósł im drugą kawę, mnie - rachunek, choć jeszcze nie dopiłam. Zerknęłam na godzinę. Było 7:48, on powinien już "łapać spokój" przy biurku. Wstałam. Przeszłam obok ich stolika, za blisko, żeby nie zostać zauważoną, za daleko, by nazwać to konfrontacją. On uniósł wzrok. Zamrugał. Wstał gwałtownie, krzesło zaskrzypiało. Kobieta wciąż miała dłoń na jego dłoni; cofnęła ją z opóźnieniem, jakby nie rozumiała jeszcze, co się dzieje.

- Ty… - zaczął. - Co ty tu… tak wcześnie?

- Badania krwi - odpowiedziałam spokojniej, niż czułam. - A ty?

Zawiesił głos. Widziałam, jak jego gardło przełyka słowa, które próbowały przez nie przejść. Kobieta odsunęła filiżankę, spojrzała na mnie bez strachu, raczej z czymś w rodzaju uwagi. Miała jasne oczy i zmarszczkę między brwiami - taką, która pojawia się od zbyt częstego myślenia, a nie od uśmiechu.

- Monika - powiedziała pierwsza, wyciągając rękę. - Pracujemy razem.

Nie podałam jej dłoni. Nie dlatego, że nie potrafię. Dlatego, że w tym momencie jedynym gestem, na jaki było mnie stać, było trzymanie własnej torebki tak mocno, że paznokcie wbijały mi się w skórę.

- Mamy spotkanie o ósmej - dodał on szybko. - Wpadliśmy na kawę. Wiesz, jak to jest.

- Wiem - powiedziałam. - Wiem aż za dobrze.

Wyszłam, zanim zdążyłam zobaczyć, jak wymieniają spojrzenia. Na ulicy było jaśniej. Zmieszałam się z ludźmi idącymi do pracy, z tymi, którzy właśnie kończyli bieg, z kurierami, którzy byli w połowie drogi do kogoś. Odwróciłam się tylko raz. Przez szybę widziałam już tylko nasze odbicia: trzy zniekształcone sylwetki w pofalowanym szkle.

W domu położyłam telefon na stole ekranem do góry. Wpatrywałam się w zdjęcie z kawiarni - to nieostre, które robiłam drżącą ręką. Mogłabym je skasować i udawać, że nic się nie wydarzyło. Mogłabym też wysłać mu je bez słów. Zamiast tego napisałam: "Wieczorem porozmawiajmy, proszę. Dziś." Odpisał po chwili: "Oczywiście."

Przez cały dzień byłam jak ktoś w poczekalni - niby czytasz, niby słuchasz muzyki, a tak naprawdę liczysz kafelki na podłodze. Zrobiłam obiad, wyprasowałam koszule, obejrzałam nieuważnie prognozę pogody. O siedemnastej zaparzyłam herbatę i przygotowałam stół. Dwa talerze, dwie łyżeczki, jedno pytanie, które miało w sobie sto innych.

Wszedł o 18:10, odsunął krzesło, usiadł. Nie całował w czoło jak zawsze. Dłonie położył na blacie, otwarte, jakby składał broń.

- Powiedz - zaczęłam. - Kim jest Monika w twojej historii?

Popatrzył na mnie tak, jak patrzy się na kogoś, komu trzeba przeciąć bandaż.

- Najpierw była kimś, kto słucha, kiedy wszystkim się śpieszy - powiedział. - Potem kimś, kto zostaje, gdy wszyscy wychodzą. A ostatnio… kimś, przy kim nie czuję się niewidzialny.

Nie krzyknęłam. Nie rozbiłam talerza. Zaskoczyło mnie to samo zdanie, które zaskakiwało mnie dziś rano: nie pasował do zdrady, którą sobie wyobrażałam. Było o samotności, nie o pożądaniu. O braku, nie o nadmiarze.

- A ja? - zapytałam. - Kim jestem?

Nie odpowiedział od razu. To była najuczciwsza odpowiedź tego wieczoru.

- Nie robiłem nic "takiego" - dodał po chwili, jakby to mogło być deską ratunku. - Rozmawialiśmy. Tyle.

- A dotyk? - wydusiłam, nie poznając własnego głosu. - To też rozmowa?

Zamilkł. Potarł skroń. - To był gest pocieszenia - powiedział wreszcie. - Albo słabości. Wiem, jak to brzmi. Wiem też, że to niczego nie tłumaczy.

Siedzieliśmy naprzeciwko, a między nami leżały dwie wersje tej samej rzeczywistości: jego - w której "nic się nie stało", i moja - w której wszystko się już stało, choć nie było spektakularne. Pomyślałam o wszystkich definicjach zdrady, które ludzie potrafią mieć w głowie: dla jednych to łóżko, dla innych sekret. Dla mnie… dla mnie chyba to moment, w którym serce zaczyna mówić w innym języku niż dotąd. Nawet jeśli tylko szeptem.

- Chcę przerwy - powiedział. - Na kilka dni. Nie z Moniką. Od wszystkiego. Od nas, od pracy, od zdania, że "tak już jest".

- A ja chcę odpowiedzi - odparłam. - Nie potrzebuję czasu, tylko prawdy. Czy ją wybierasz?

Zamknął oczy. Oparł czoło na dłoniach. - Nie wiem - wyszeptał. - Wiem, że chcę przestać udawać.

Późno w nocy leżałam w ciemności i myślałam o jutrze. Mogę pojechać rano pod tę kawiarnię i sprawdzić, czy znów tam usiądzie. Mogę napisać do niej: "Spotkajmy się. Bez scen." Mogę też spakować jego koszule tak równo, jak nauczyłam się pakować własne wątpliwości.

Nie zrobiłam nic. Ustawiłam budzik na 5:45 - tak, jak robił to od tygodni on. Wstanę razem z nim. Pójdę razem z nim. Nie do kawiarni - na przystanek. Stanę obok, kiedy będzie wybierał drogę. Czy to mądre? Nie wiem. Czy tchórzliwe? Też nie wiem.

Może jutro wróci wcześniej i położy na stole własnoręcznie napisane "wybacz" - spóźnione, ale prawdziwe. A może moneta, którą rzucamy już od dawna, wreszcie spadnie na którąś stronę. Na razie leci.

A ja, z kubkiem zimnej herbaty w dłoni, patrzę, jak wiruje. I słyszę w głowie jedno pytanie, którego nie umiem uciszyć: czy bardziej boli zdrada, której nie ma jeszcze słów, czy ta, która już nie potrzebuje dowodów?