Zawsze twierdził, że pracuje po nocach nad projektami. Wracał między drugą a czwartą, cicho, żeby mnie nie obudzić. Z czasem przyzwyczaiłam się do odgłosu kluczy wsuwanych w zamek, do skrzypnięcia podłogi w korytarzu, do jego krótkiego "śpij", mrukniętego w półmroku.
Pachniał kawą i zimnym powietrzem, a czasem papierosami, choć od lat mówił, że rzucił. Mówił, że terminy gonią, że klienci chcą "na wczoraj", że to tylko okres przejściowy. Okres przejściowy, który rozciągał się miesiącami.
Tamtej nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam, licząc oddechy, aż w końcu wstałam, narzuciłam kurtkę na piżamę i wsunęłam stopy w buty przy drzwiach. Zabrałam kluczyki i pojechałam pod jego biuro, tak po prostu, bez planu. Ulica była pusta, mróz przyklejał od środka cienką warstwę pary do przedniej szyby.
Zatrzymałam się naprzeciw budynku, w którym na trzecim piętrze mieściła się jego firma. Była pierwsza dwadzieścia trzy. Ani jedno okno się nie świeciło. Na parterze cień ochroniarza przesunął się za szklanymi drzwiami, skrzypnęły zawiasy, potem znów cisza.
Siedziałam jeszcze długo, aż zegar na desce rozdzielczej przeskoczył na drugą. Nic. Żadnego światła, żadnego cienia. Tylko ja i ten ciemny prostokąt fasady, jak wyłączony ekran.
Wróciłam do domu przed trzecią. O trzeciej czterdzieści pięć zadźwięczał zamek. Zamknęłam oczy i udawałam, że śpię. Przez moment zatrzymał się w progu sypialni, jakby nasłuchiwał. Pachniał nie kawą. Słodko, miękko, perfumami, których nie kojarzyłam. "Śpij" – szepnął. Zasnęłam dopiero nad ranem, w krótkiej, poszarpanej drzemce.
Nazajutrz włożyłam pranie do pralki i w kieszeni jego marynarki znalazłam paragon. Kawiarnia po drugiej stronie miasta, godzina 22:18, dwie kawy, dwa serniki. Zadrżały mi palce. Wahałam się sekundę, a potem schowałam paragon do szuflady w kuchni, jak dowód, którego nie byłam gotowa oglądać w pełnym świetle.
Przez kolejne dni zauważałam rzeczy, które wcześniej mi umykały. Telefon, który zabierał nawet do łazienki. Wiadomości, na które odpisywał z półuśmiechem, przekrzywiając głowę, jak kiedyś, gdy opowiadał mi historie z pracy. Brak konkretów, kiedy pytałam o "projekty": dużo słów o presji, żadnych nazwisk klientów.
Kiedy wspomniałam o paragonie, zaśmiał się: "Przecież czasem trzeba się spotkać z ludźmi z branży". Tylko że branża – jak się okazało w moim telefonie – zaciągnęła z jego konta opłatę za parking w zupełnie innej dzielnicy, o 23:05. Wiadomość z banku przeoczyłam w nocy, zobaczyłam ją dopiero rano.
Zadzwoniłam do Ani, przyjaciółki, tej jednej, która wie, gdzie trzymam zapasowy komplet kluczy i jak parzę herbatę, kiedy chcę płakać. Powiedziała: "Nie rób nic na gorąco. Zobacz jeszcze raz. Albo zapytaj, ale tak, żeby nie mógł uciec w ogólniki". Cały dzień chodziłam jak na sprężynie. Wieczorem zrobiłam kolację, czekałam, aż wróci wcześniej niż zwykle. Nie wrócił.
O dwudziestej trzeciej znów wsiadłam w samochód. Tym razem nie pojechałam pod biuro. Pojechałam pod kawiarnię z paragonu. Była otwarta do północy. Usiadłam przy oknie i zamówiłam herbatę, ręce trzymałam na ciepłej filiżance, jakby to miało zatrzymać drżenie. O 23:10 podjechał.
Parkował dwa razy, jakby nie mógł trafić w miejsce. Wysiadł i rozejrzał się. Zatrzymał się obok niego kobiecy cień, wysoka, ciemny płaszcz, włosy związane. Nie przytulili się. Nie dotknęli się. Weszli do środka jak dwoje ludzi, którzy się znają na tyle dobrze, by nie potrzebować gestów.
Siedzieli w tej samej sali, dwa stoliki dalej. Nie słyszałam słów, słyszałam tylko melodie głosów. On pochylał się do przodu, dłonie splecione na blacie, tak robi, kiedy przeprasza. Ona czasem ocierała kącik oka. Wyszli po czterdziestu minutach. On trzymał w dłoni papierową torbę apteczną, taką z zielonym krzyżem. Pomyślałam o paragonie w szufladzie i nie wiedziałam już, którą wersję świata mam wybierać.
Wrócił o pierwszej czterdzieści. W przedpokoju zawiesił płaszcz, zawahał się, jakby chciał zajrzeć do kuchni, ale poszedł prosto pod prysznic. Czekałam na krześle przy stole. Kiedy wyszedł, usiadł naprzeciwko mnie. Nie zapaliłam światła nad stołem, tylko małą lampę, która robi na obrusie żółte koło.
"Byłam pod twoim biurem" – powiedziałam. "I pod kawiarnią". Znieruchomiał. Nie grał zdziwionego. Tylko wziął oddech. "To nie jest takie, jak myślisz" – zaczął, a mnie aż zadrżało, bo właśnie tego zdania bałam się najbardziej.
"Kiedyś… zanim się poznaliśmy… zrobiłem głupią rzecz. Uciekłem od kogoś, od odpowiedzialności. Przez lata udawałem, że to nie moje. A teraz nie mogę już uciekać. Ona jest chora. Potrzebuje pomocy. Nie proszę cię o zgodę, proszę o czas i o to, żebyś mi uwierzyła, że to nie jest zdrada."
Słuchałam i miałam wrażenie, że siedzę w kinie, w pierwszym rzędzie, a obraz z ekranu zaraz spadnie mi na kolana. "Kim ona jest?" – spytałam. Zamknął oczy na sekundę. "Częścią przeszłości. To nie jest moja historia do opowiadania do końca" – wyszeptał. "Ale jeśli chcesz, jutro pojedziemy razem. Porozmawiamy we troje. Albo powiem ci wszystko, co wiem. Tylko proszę, nie zakładaj najgorszego."
W nocy nie spałam. Przewracałam w dłoniach dwa papierki, które wzięłam ze stołu: paragon z kawiarni i maleńką, zmiętoloną naklejkę z apteki, na której widniały trzy litery imienia i nazwisko, nie nasze.
Rano otworzyłam wyszukiwarkę, sprawdziłam adres apteki. Jest obok szpitala. W mojej głowie dwa obrazy próbowały się przepchnąć: on jako zdrajca i on jako ktoś, kto próbuje naprawić coś, co kiedyś zepsuł, za późno, niezdarnie, w najgorszy możliwy sposób.
Kiedy zrobiło się jasno, przygotowałam śniadanie. On siedział naprzeciwko, ostrożnie, jak ktoś, kto nie wie, czy krzesło się nie załamie. "Pojedźmy dziś" – powiedział. "Jeśli chcesz." Wzięłam łyk kawy, była gorzka, choć wsypałam cukier. Pomyślałam o tym, jak wiele słów już nie cofniemy, i o tym, ile jeszcze nie padło.
Włożyłam do torebki dwa przygotowane wcześniej listy. W pierwszym były pytania: nazwisko, diagnoza, daty, fakty. W drugim jedno zdanie: "Masz tydzień, żeby wszystko ułożyć i wrócić do domu z prawdą, którą będę w stanie unieść." Dwa światy złożone na dnie tej samej torebki. Dwa kierunki, które niechętnie współistnieją w jednym życiu.
Nie wiem, którą kartkę wyjmę, kiedy zatrzymamy się pod tamtym adresem. Wiem tylko, że jeśli dam mu zaufanie i on je odrzuci, drugi raz nie pozbieram się tak szybko jak za pierwszym. A jeśli zamknę drzwi, nie dowiem się, czy tym razem naprawdę nie chodzi o zdradę, tylko o spóźnione naprawianie starego błędu.
Patrzę na niego, jak zawiązuje sznurowadła, i na własne dłonie, które lekko się trzęsą. Za oknem świeci bladym światłem słońce. "Jedziemy?" – pyta. "Za piętnaście minut" – odpowiadam, zaskoczona spokojem własnego głosu.
I myślę, że może najtrudniejsze wcale nie jest to, co zobaczę na trzecim piętrze tamtej kamienicy. Najtrudniejsze będzie zdecydować, czy chcę wierzyć w jego wersję świata, wiedząc, że jeśli znów mnie zawiedzie, ból może być większy, niż kiedykolwiek był. Co byście zrobili na moim miejscu?