Zostawił klucze na parapecie i wyszedł bez słowa. Usłyszałam tylko krótki zgrzyt zamka, jakby ktoś zamykał nie drzwi, ale rozdział. Nie pobiegłam, nie krzyczałam za nim - odłożyłam książkę grzbietem do góry, żeby nie zgubić strony, i poszłam spać, jak się idzie spać po nagłej awarii prądu: w pół kroku, z latarką w sercu.
Rano zobaczyłam pustą połowę naszej szafy. Ramiona wieszaków sterczały jak żebra. Zniknęły koszule w kobaltowe prążki, swetry z łokciami przetartymi od opierania się o biurko, kurtka "na jesień", którą kupowaliśmy razem, licząc się w kasie co do grosza. Została jedna koszulka do biegania, stary koc i zapach jego wody kolońskiej, który trzymał się powietrza jak pytanie.
W łazience - jego szczoteczka wyjęta z kubka, pasta zakręcona starannie, maszynka do golenia zniknęła. W kuchni - dwa kubki, mój z odpryskiem i ten jego, w którym zawsze zostawiał pół łyżeczki herbaty na dnie.
Na stole koperta bez adresata, w środku trzy zdania: "Nie umiem inaczej. Nie szukaj mnie przez kilka dni. Wezmę na siebie wszystkie formalności." Pod spodem inicjał, jak podpis na protokole odbioru.
Usiadłam. Zebrałam z blatu okruszki, chociaż nie było po czym. Zadzwoniłam - raz, drugi, trzeci - "abonent poza zasięgiem". Napisałam: "Gdzie jesteś?", wysłałam, skasowałam, odtworzyłam z kopii roboczych i znów wysłałam. Telefon w miejscu, gdzie zawsze odkłada klucze - teraz leżały tam tylko one: ciężkie, zimne, zupełnie niepotrzebne w mieszkaniu, które nagle stało się zbyt dostępne.
- Pani Kasiu? - sąsiadka z parteru. - Widziałam w nocy taksówkę i pana Piotra ze sportową torbą. Około drugiej. Ktoś na niego czekał? - zawahała się. - Nie, pewnie nie. Tylko tak jakoś… zdecydowanie schodził po schodach. Wie pani, szybko, bez oglądania się.
Dwa tygodnie wcześniej przyniósł do domu wielką plastikową skrzynię z pokrywą. "Na graty z piwnicy" - powiedział, a ja uwierzyłam jak się wierzy w prognozę pogody: z lekkim przymrużeniem oka i nadzieją, że jutro będzie słonecznie. Wczoraj skrzynia stała przy drzwiach, pusta. Dziś jej nie było.
W pracy milczałam. Raz po raz łapałam się na tym, że wpatruję się w pasek postępu na ekranie jak w barometr nastroju. Ewa zapytała na czacie: "Wszystko ok?", odpisałam: "Tak, tylko w nocy nie spałam." To była prawda, ale nie cała. Cała prawda mieściła się w białej linii po jego wieszakach i w zdaniu: "Wezmę na siebie wszystkie formalności", które brzmiało jak obietnica ratunku i jednocześnie jak wyrok.
Po południu pojechałam do jego biura. Ochroniarz wzruszył ramionami: "Pan Piotr na urlopie. Nie powiedział, kiedy wróci." W recepcji pani - ta z czerwonymi paznokciami - miała minę, która mówi: "Wiem, ale nie powiem", chociaż być może naprawdę nic nie wiedziała. Na korytarzu minęłam Monikę z kadr. - Wszystko dobrze? - zapytała z ostrożnością wetkniętą w oczy. - Chyba… tak - odpowiedziałam odruchem grzecznego człowieka.
Wieczorem otworzyłam jego szufladę z papierami. Uporządkowana, jak zawsze. Umowa na leasing auta, polisę ubezpieczeniową odłożył na wierzch. Pod spodem - kartka wyrwana z notesu: "Magazyn, boks 27. Kod: 1976". Nie znałam żadnego magazynu w naszym życiu, ale kod znałam aż za dobrze. Jego rocznik. Nasz rocznik.
Pomyślałam o rzeczach, których nie wzięłam, kiedy ruszałam "na chwilę" do akademika i wróciłam dopiero po dwóch latach: kaseta z nagranymi piosenkami, sweter od mamy, kilka listów. Czy wtedy też, gdy nie umiałam wyjaśnić swojego wyjścia, zostawiałam koperty z trzema zdaniami?
Pojechałam. Hala magazynowa na obrzeżach, błyszczące rolety, cisza. Boks 27 otworzył się płynnie. W środku - dwie walizki, karton z napisem "ZDJĘCIA" i złożony rower, ten z dużymi kołami, który latem zabierał nas do lasu. Nie zabrał nic z "naszego", nie zabrał okruchów: ramek, pamiątek, albumów. Zabrał siebie. I to bolało najbardziej.
Z kartonu wysunęło się zdjęcie ze ślubu mojej siostry: stoimy z Piotrem tyłem do fotografa, trzymamy się za ręce, patrzymy na parkiet. Pomyślałam o tym, jak człowiek próbuje uciszyć los, układając go w albumy. A los i tak idzie obok i robi swoje odbitki.
Przez kolejne dni mieszkanie wydawało dźwięki inaczej. Lodówka brzęczała głośniej, drzwi skrzypiały bardziej, kran śpiewał jak skrzek. Czekałam na jego wiadomość - przyszła szóstej doby, jakby odmierzał granicę przyzwoitości. "Jestem. Potrzebuję czasu. Jutro przyjadę po resztę. Zaproponuję rozwiązania." "Rozwiązania" - słowo z prawa spółek włożone w czyjeś serce.
W nocy, kiedy spać się nie dało, przewijałam w głowie ostatnie miesiące jak klatki filmu: jego bezsenność, którą zrzucał na kawę; momenty, w których wracał późno, mówiąc "afera w projekcie"; prysznice brane zaraz po wejściu.
Przede wszystkim jednak tę ciszę, która rozsiadła się przy naszym stole i odsuwała krzesła tak, żebyśmy siedzieli dalej od siebie. Czy to była zdrada? Czy ucieczka od długu, o którym nic nie wiem? A może strach, o którym nie umiał mówić, bo nikt go nie nauczył, że mężczyzna też może się bać.
Kiedy przyszedł "po resztę", pachniał deszczem i obcymi perfumami. Przyniósł kartkę z listą: "rachunki, rozliczenia, kredyt, umowa najmu" - wszystko wypunktowane, jakby sumienność wystarczała za uczucia. Usiadł przy stole, tym samym, przy którym kiedyś nauczyliśmy się kroić bób i toczyć rozmowy do północy.
- Dlaczego w ten sposób? - zapytałam, nie unosząc głosu.
- Bo każdy inny zrobiłby ci większą krzywdę - odpowiedział. - Rozmowa by się ciągnęła, byłyby prośby, obietnice, powroty. A ja… - urwał. - Ja już byłem po drugiej stronie.
- Po której? - spytałam. - Po "jej"? Po "czymś", co nie jest mną?
- Po stronie, na której się oddycha - powiedział po długiej pauzie. - Nie wiesz, jak długo nie umiałem.
Nie było wielkich słów, nie było scen. Była chwila, w której zrozumiałam, że są rzeczy, których nie przeskoczę. Zapytałam: - Czy jest ktoś? - Zawahał się tylko przez moment. - Jest pomoc - powiedział. - Ktoś, kto pomógł mi powiedzieć "dość". Nie odpowiedziałam, bo nie wiedziałam, czy dziękować, czy przeklinać.
Po jego wyjściu zostały trzy rzeczy: woreczek z drobniakami do parkomatu, stara mapa Mazur i klucz, ten zapasowy, którego nie wziął. Położyłam go z powrotem na parapecie. Zostawił mi gest - oddałam mu gest.
Przez tydzień nie potrafiłam włożyć nic na jego półkę. Stała jak rezerwat. Potem przyniosłam roślinę, tę, którą zawsze przestawiał, bo mówił, że zasłania mu widok. Teraz zasłaniała mi puste.
Gdzieś w tym wszystkim zadzwoniła siostra. - Wiesz, że on pisał do mnie dwa miesiące temu? - zapytała ostrożnie. - Pytał o psychoterapeutkę. Pomyślałam, że gada z tobą i nie chciałam wchodzić między. Może powinnam. - Milczałam. - Kasia, ja… - zaczęła. - Nic nie mów - przerwałam. - Po prostu bądź.
Kolejnego ranka znalazłam w skrzynce list polecony na jego nazwisko - z kancelarii. "Propozycja mediacji". Przeczytałam i poczułam coś na kształt ulgi zmieszanej z żalem: będziemy teraz przerzucać się słowami "porozumienie", "rozdzielenie", "termin". Może to i lepiej. Może gorzej.
Wieczorem zaparzyłam herbatę i usiadłam naprzeciwko pustej połowy szafy. Pomyślałam, że są dwie drogi. Pierwsza - spakować wszystko, co po nim zostało, i wystawić pod drzwi magazynu z kodem 1976.
Druga - zostawić pustkę, żeby mówiła za nas oboje: "tutaj mogłoby coś być". Napisałam do niego wiadomość: "Zostawiłeś klucz. Zostawiam go na parapecie, jak ty." Skasowałam. Napisałam: "Chcę porozmawiać, nie o rachunkach". Zostawiłam w szkicach.
Nie wiem, co wybiorę jutro. Nie wiem, czy on wybierze cokolwiek poza "rozwiązaniami". Wiem tylko, że słowa czasem robią gorsze rzeczy niż czyny - i że milczenie potrafi być najokrutniejszym zdaniem w języku.
Może kiedyś ktoś zapyta mnie, jak to jest, kiedy budzisz się i widzisz pustą połowę szafy. Odpowiem: jak wejście do lasu, w którym nie znasz ścieżek - ani tych, które prowadzą do domu, ani tych, które nauczyły cię wyjść z cienia. Dziś stoję na skraju. Mam w kieszeni kartkę z kodem do boksu 27, klucz na parapecie i ciszę, która domaga się słów. Czy ją nakarmię, czy pozwolę jej zgłodnieć - zdecyduję rano.
A może wcale nie ja zdecyduję, tylko rzeczy znów to zrobią za mnie: wieszaki, które zaczną skrzypieć, roślina, która przerośnie granice, listonosz z kolejnym poleconym. Na razie zamykam szafę.
Pusta połowa odbija moje oczy. I pierwszy raz od dawna widzę w nich nie tylko stratę, ale pytanie, które nie padło wczoraj, a powinno: czy da się wyjść bez słowa - i wrócić słowami? Tego wieczoru nie znam odpowiedzi. I może właśnie to jest najuczciwsze, co mogę dziś zostawić na parapecie obok klucza.