Nie spodziewałam się, że aż tak to przeżyję. W końcu każdy rodzic wie, że dzieci dorastają, zakładają rodziny, układają sobie życie. Ja też to wiedziałam. Ale co innego wiedzieć, a co innego poczuć to na własnej skórze.
Mam na imię Elżbieta. Mam 58 lat. Od piętnastu lat jestem wdową. Sama wychowywałam mojego jedynego syna, Piotrka. Było różnie — chwilami trudno, chwilami nawet bardzo. Ale nigdy nie żałowałam.
On był dla mnie wszystkim. Całym moim światem. I choć życie samotnej matki nie jest łatwe, to byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy swoje rytuały: wspólne śniadania w niedziele, wyjścia do kina raz w miesiącu, rozmowy do późna, gdy coś go trapiło.
Wiedziałam, że nie mogę trzymać go przy sobie na zawsze. Zawsze go wspierałam, nawet jeśli moje serce płakało. Kiedy wyjechał na studia do innego miasta, tęskniłam, ale dzwoniliśmy do siebie codziennie. Gdy znalazł pracę i zdecydował się wrócić do Warszawy, poczułam ulgę. Znów był blisko. A potem poznał Magdę.
Była ładna, zadbana, zorganizowana. Trochę chłodna, jak dla mnie, ale uznałam, że może po prostu trzeba czasu. Zaprosiłam ich kilka razy na obiad, starałam się być serdeczna. Nigdy nie chciałam być tą teściową, która się wtrąca, komentuje, wszystko wie lepiej. Wręcz przeciwnie — trzymałam się z boku, nawet jeśli coś mnie gryzło. Cieszyłam się, że Piotrek jest zakochany. Chciałam, żeby był szczęśliwy.
Pobrali się po roku. Na ślubie nie uroniłam ani jednej łzy — trzymałam fason. Choć serce ściskało mi się z niepokoju. Że coś się zmieni. Że Magda odsunie go ode mnie. Ale mówiłam sobie: przesadzasz, przecież on cię kocha, nic się nie zmieni. Zmienili się wszyscy — tylko nie ja.
Najpierw przestał dzwonić codziennie. Potem — raz w tygodniu. Z odwiedzin zrobiły się szybkie "wpady na herbatę", z których wychodzili po godzinie, bo "jeszcze mają sprawy do załatwienia". Na moje propozycje wspólnego obiadu słyszałam: "Zobaczymy, damy znać".
Magda nigdy nie zadzwoniła pierwsza. Nigdy nie zaproponowała, żebyśmy się spotkały same, choć próbowałam. Czułam się jak intruz. Jak ktoś, kogo się toleruje z obowiązku.
Kulminacją było Boże Narodzenie. Co roku Piotrek spędzał je u mnie, choćby jeden dzień. W tym roku usłyszałam przez telefon:
- Mamo, pojedziemy do Magdy mamy. Ona nas zaprosiła pierwsza, wiesz… nie chcemy jej robić przykrości.
Zamknęłam się w łazience, żeby nie krzyczeć do słuchawki. Tak bardzo bolało. Nie to, że wybrali inne miejsce. Ból sprawiło to, że nawet nie zapytali, czy to dla mnie w porządku. Jakby moje uczucia nie miały już znaczenia. Przez święta byłam sama. Piekłam sernik, którego nikt nie zjadł. Ubrałam choinkę tylko dla siebie. Usiadłam przy stole i nagle poczułam, że coś się skończyło.
Nie zadzwoniłam już do Piotrka przez kilka tygodni. Czekałam, czy się odezwie. Zadzwonił. Z wyrzutem:
- Czemu się nie odzywasz, mamo? Wszystko w porządku?
Wtedy pierwszy raz od dawna powiedziałam, co czuję. Że boli mnie to odsunięcie. Że czuję się niewidzialna. Że nie chcę walczyć o miejsce w jego życiu.
Nie odpowiedział od razu. Milczał. A potem powiedział cicho:
- Nie wiedziałem, że aż tak to wygląda…
Nie wiem, co będzie dalej. Nie oczekuję cudów. Nie chcę, żeby wrócił do codziennych telefonów czy niedzielnych obiadów. Ale chcę, żeby pamiętał, że nadal tu jestem. I że matka nie znika tylko dlatego, że syn założył własną rodzinę.
Zaczęłam żyć trochę inaczej. Zaczęłam wychodzić z domu. Zapisałam się na zajęcia z ceramiki. Odwiedzam znajomą, z którą kiedyś straciłam kontakt. Uczę się, że moje życie nie musi kręcić się wokół Piotrka. I że warto budować coś własnego — nawet po pięćdziesiątce.
Czy żałuję, że go tak kochałam? Nigdy. Ale teraz uczę się kochać też siebie.