Mam na imię Teresa. Mam 67 lat i przez większość życia byłam dokładnie taka, jak ode mnie oczekiwano: grzeczna, rozsądna, uporządkowana. Jako dziecko nie sprawiałam problemów. W szkole miałam dobre oceny, nie wychylałam się.
Wyszłam za mąż w wieku 23 lat, urodziłam dwójkę dzieci, pracowałam jako sekretarka w technikum przez ponad trzy dekady. Żadnych skandali, żadnych ekscesów, żadnych większych decyzji podjętych „tylko dla siebie".
Byłam dobrą żoną, choć niekoniecznie szczęśliwą. Mój mąż był cichy, poważny, z czasem coraz bardziej zamknięty w sobie. Zajmował się ogrodem, potem chorował, a ja się nim opiekowałam. Zmarł pięć lat temu. Wtedy zaczęło się we mnie coś zmieniać.
Na początku nie umiałam tego nazwać. Wydawało mi się, że to po prostu samotność, cisza, puste wieczory. Ale to było coś więcej. Miałam wrażenie, że… przegapiłam własne życie. Że całe moje istnienie polegało na robieniu rzeczy „tak, jak trzeba". Nigdy nie byłam za granicą. Nigdy nie tańczyłam do rana. Nigdy nie powiedziałam nikomu „nie", jeśli czegoś ode mnie chciał.
Któregoś dnia poszłam z koleżanką do kina. Wyświetlali film dokumentalny o kobietach po sześćdziesiątce, które samotnie podróżują po świecie. Jedna z bohaterek - 72-letnia Francuzka - wsiadła w pociąg i pojechała sama do Maroka. Inna zaczęła surfować. Pomyślałam wtedy: "Dlaczego one mogą, a ja nie?"
Wróciłam do domu, usiadłam przy komputerze i wpisałam w wyszukiwarkę: "wakacje dla seniorów solo". Po godzinie przeglądania trafiłam na ofertę: tygodniowy kurs tanga w Andaluzji, dla początkujących, bez partnera. Noclegi w starym miasteczku, zajęcia w grupie, czas wolny na spacery po plaży.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale kliknęłam „Zarezerwuj". Miałam oszczędności. Paszport ważny. Dzieci nie pytały, co u mnie. Po raz pierwszy w życiu zrobiłam coś bez pytania kogokolwiek o zdanie.
Kiedy powiedziałam córce, że lecę do Hiszpanii na tango, usłyszałam:
- Mamo, przecież ty nawet nie lubisz tańczyć! I sama? Przecież nigdy nie podróżowałaś sama!
Uśmiechnęłam się.
- Może właśnie dlatego czas zacząć.
Bałam się, oczywiście. Na lotnisku czułam się jak dziecko we mgle. W hotelu pierwszej nocy płakałam - ze stresu, z niepewności, z myśli, że zwariowałam. Ale następnego dnia, gdy weszłam na salę taneczną i zobaczyłam inne kobiety w moim wieku - śmiejące się, nieporadne, rozkojarzone, ale pełne życia - poczułam, że jestem dokładnie tam, gdzie trzeba.
Pierwsze kroki były koszmarem. Myliłam rytm, myliłam kierunki. Potem zaczęłam się śmiać z samej siebie. Z każdą lekcją było coraz lepiej. Z każdym wieczorem czułam się coraz lżej. Wieczorami spacerowałam po białych uliczkach miasteczka, piłam kawę z cynamonem, obserwowałam ludzi. Nikt mnie nie znał. Nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. Byłam tylko ja.
Po powrocie wszystko wyglądało tak samo - ale ja już byłam inna. Zaczęłam chodzić na zajęcia taneczne w domu kultury. Kupiłam czerwony szal - pierwszy kolorowy dodatek w mojej szafie od lat. Zaczęłam nosić szminkę. Nie po to, żeby kogoś zadowolić. Tylko dlatego, że miałam na to ochotę.
Syn raz zapytał:
- Mamo, co się z tobą dzieje? Taka inna jesteś.
Odpowiedziałam spokojnie:
- Może po prostu wreszcie jestem sobą.
Dziś wiem, że wiek nie ma znaczenia. Że nawet po sześćdziesiątce można poczuć dreszcz ekscytacji, chichotać z głupot, zacząć coś pierwszy raz. Nie trzeba robić wielkich rzeczy. Wystarczy jeden krok, jedno "tak" wypowiedziane dla samej siebie.
Żyłam 66 lat tak, jak myślałam, że trzeba. Od 67 - żyję tak, jak chcę