Od kiedy pamiętam, byłam tą, która wszystko trzymała w ryzach. Dom, dzieci, święta, zakupy, porządek, zdrowie, pamięć o urodzinach, wyprasowane koszule, obiad na czas.
Mój mąż był głową rodziny, ale ja byłam jej sercem. Tym, które biło cicho, miarowo, i które rzadko ktoś naprawdę zauważał.
Zawsze mówiłam sobie: „Jeszcze trochę, jeszcze się trzeba spiąć, jeszcze jedno zadanie, jeszcze tylko posprzątam, jeszcze ugotuję”. Dzieci miały wszystko. Ciepło, bezpieczeństwo, dom.
Mąż nie musiał się niczym martwić. Gdy coś się psuło – ja załatwiałam. Gdy ktoś chorował – ja pielęgnowałam. Gdy trzeba było pogodzić wszystkich przy stole – to ja mówiłam pierwsza „dość kłótni”.
A teraz? Teraz siedzę przy tym samym stole wigilijnym, przy którym przez lata stawiałam dwanaście dań, nakrycia, opłatek, i czuję, że nikt już nie zauważa, że tu jestem.
Wnuki biegają po całym domu, córka z synową rozmawiają o kosmetykach, mężczyźni o nowym aucie kuzyna. Śmieją się, przekrzykują, przesiadają się. Ja siedzę na końcu stołu, obok pusta filiżanka. Ktoś zapytał, czy herbaty nie chcę. Odpowiedziałam, że później. Nikt nie wrócił do tego pytania.
Nie chodzi o to, że oni mnie nie kochają. Wiem, że kochają. Ale ich świat już kręci się gdzie indziej. Oni nie widzą mnie tak, jak kiedyś. Moje zdanie przestało być ważne. A może po prostu niepotrzebne?
Próbowałam wtrącić się do rozmowy o prezentach, coś opowiedzieć o tym, jak to kiedyś się robiło pomarańcze z goździkami. Córka uśmiechnęła się uprzejmie i odwróciła do teściowej. Pomyślałam: „Może nie słyszała”. Ale w głębi serca wiedziałam, że po prostu to nie był temat. Nie teraz. Nie dla nich.
Jeszcze parę lat temu to ja robiłam święta. Planowałam z wyprzedzeniem, kupowałam karpia, piekłam trzy ciasta, szyłam nowe zasłony do salonu. Pamiętam, jak chodziłam po lesie z mężem i wnukami, żeby wybrać najładniejsze gałązki do stroika.
Czasem byłam zmęczona do granic, bolały mnie nogi, ręce poparzone od gorących blach. Ale gdy widziałam rodzinę przy stole — czułam, że jestem potrzebna. Że to moje święta, moja rodzina, moje miejsce.
Teraz wszystko jest inne. Święta są u córki. Nowoczesne mieszkanie, wielki salon z modną choinką, wszystko błyszczy, pachnie świecami zapachowymi. Obrus nie ma nawet jednego zagniecenia. Potrawy przywiezione z cateringu, ładnie ułożone na porcelanie. W tle gra kolęda — z głośników, nie z serca.
Cieszę się, że jej się udało. Naprawdę. Tylko… dlaczego nie potrafię się już tam odnaleźć?
Próbuję się włączyć w rozmowy. Rzucić żart, wspomnienie.
- Pamiętacie, jak kiedyś zabrakło karpia i tata przyniósł żywego z targu? - mówię z uśmiechem.
Cisza. Wnuki nie pamiętają, zięć się uśmiecha z grzeczności, córka rzuca:
- Mamo, daj spokój, teraz kupuje się filety.
Siadam z boku. Staram się nie przeszkadzać. Patrzę na nich — śmieją się, planują ferie, pokazują sobie zdjęcia z telefonu. Wnuczka mówi, że w przyszłym roku chciałaby spędzić święta w górach. Zięć przytakuje. Córka dodaje:
- No, trzeba trochę zmienić klimat. Takie święta to już nie to samo, co kiedyś.
Zaciska mi się gardło. Bo właśnie te „nie takie jak kiedyś” to były moje święta. Moje wysiłki. Moja miłość. I teraz tak po prostu się je odsuwa. Zmienia klimat.
Idę do łazienki. Patrzę w lustro. Widzę kobietę, która jeszcze niedawno miała siłę wszystko ogarniać, a dziś… dziś siedzi przy stole i nie ma nic do powiedzenia. Nikt nie zapytał, jak się czuję. Nikt nie poprosił o radę. Nikt nie zaproponował, żeby usiąść bliżej, posłuchać.
Po powrocie do domu długo nie rozbieram się z płaszcza. Siadam w kuchni, włączam lampki choinkowe, które powiesiłam sama, trochę krzywo. Na stole stoi sernik, który upiekłam — bo przecież „tak na wszelki wypadek”. Nikt go nie tknął.
Zaparzam sobie herbatę. I nalewam do dwóch filiżanek. Jedna stoi obok. Nie wiem po co. Może po to, żeby poczuć, że kiedyś ktoś przy niej siadał. Może po to, by choć na chwilę udawać, że nie jestem sama.
Nie chcę łez. Ale płyną same. Powoli. Cicho.
Zawsze mówiłam, że najważniejsza jest rodzina. I nadal tak myślę. Ale teraz rozumiem, że w rodzinie też można się zgubić. Że można siedzieć przy stole z dziesięcioma osobami i czuć się bardziej samotnie niż kiedykolwiek.
I nie wiem, czy to minie. Ale wiem, że więcej nie chcę milczeć. Jeśli kiedyś znów usłyszę:
- Mamo, może ty zrobisz pierogi?
Odpowiem:
- Zrobię. Ale tylko, jeśli zjemy je razem.
I razem znaczy: naprawdę.