Nie widziałyśmy się siedemnaście lat. Siedemnaście długich lat milczenia, obrazy, przemilczeń i wzajemnych pretensji, których nikt już nie umiał do końca nazwać.
Z czasem wszystko się rozmyło — nie było jednej kłótni, jednego wydarzenia. Po prostu oddaliłyśmy się od siebie, a potem… potem już żadna nie zrobiła kroku.
Kiedyś byłyśmy nierozłączne. Małe dziewczynki, które spały w jednym łóżku, miały wspólne tajemnice i własny język.
Potem nastolatki, które dzieliły się szminką i rozczarowaniem po pierwszej miłości. A potem… dorosłość. Odpowiedzialność. Różne wybory. I słowa, których nie dało się cofnąć.
Po śmierci mamy próbowałam się z nią skontaktować. Napisałam, zaprosiłam na pogrzeb. Odpisała chłodno, że nie da rady. "Za dużo pracy, za dużo spraw".
Zabolało, ale zrozumiałam. Tak mi się przynajmniej wydawało. Potem ja wyszłam za mąż, ona zmieniła miasto. Pojawiły się dzieci, obowiązki, codzienność. A między nami rosło milczenie. Twarde jak mur, którego nie da się przeskoczyć. Ale ja wciąż o niej myślałam.
Kilka miesięcy temu odezwała się. Znikąd. SMS. Krótki, rzeczowy:
"Cześć, będę przejazdem. Możemy się zobaczyć?"
Serce zabiło mi szybciej. Od razu napisałam, że tak, oczywiście, że zapraszam. Nie pytałam o powód. Nie chciałam, żeby się rozmyśliła. Przez kilka dni chodziłam jak na szpilkach. Przypominałam sobie nasze wspólne zdjęcia, wyciągnęłam pudełko z dzieciństwa, nawet upiekłam jej ulubione ciasto z porzeczkami.
W głowie układałam rozmowę. Myślałam, że się przytulimy. Że może wypłaczemy sobie wszystko, że w końcu powiemy "przepraszam". Że choć trochę cofniemy czas. Przyszła punktualnie. Ubrana elegancko, chłodno. Pachniała drogimi perfumami, których nazwy nawet nie znałam. Uśmiechnęła się — tak, jak uśmiecha się do kogoś w urzędzie.
- Cześć - powiedziała, i po chwili dodała: - To tak na szybko. Dużo mam jeszcze dzisiaj do załatwienia.
Zaprosiłam ją do kuchni. Usiadła na skraju krzesła, jakby nie chciała się rozgościć. Podałam herbatę. Nie wypiła. Tylko postawiła filiżankę obok, nietkniętą.
- Słuchaj - zaczęła bez wstępu - wiem, że mama zostawiła po sobie trochę rzeczy. Chciałabym zabrać kilka z nich. Zwłaszcza szkatułkę i te srebrne kolczyki. Należały do niej.
Zatkało mnie. Patrzyłam na nią, próbując znaleźć w oczach coś znajomego. Czułość. Smutek. Choćby cień wzruszenia. Ale była tylko pewność i wyrachowana spokój. Tak jakby przyszła po coś zapomnianego, co jej się słusznie należy.
- Tak… oczywiście - wydusiłam. - Ale… może najpierw porozmawiamy? Tyle lat…
- Naprawdę nie mam czasu - przerwała. - Mój pociąg jest za godzinę. Po prostu powiedz, gdzie to leży.
Wstałam, podeszłam do komody, wyjęłam szkatułkę. Kolczyki też. Położyłam wszystko na stole. Patrzyłam, jak to chowa do torebki bez cienia zawahania.
- Dziękuję - powiedziała krótko. - W razie czego się odezwę.
Nie przytuliła się. Nie zapytała, jak mi się żyje. Nie spojrzała na zdjęcia moich dzieci. Nawet nie zauważyła, że płyną mi łzy.
Drzwi zamknęły się cicho. A ja zostałam sama w kuchni z wystygłą herbatą i ciastem, którego nikt nie spróbował. Siedziałam w ciszy i czułam, jak z każdą minutą marzenia się rozsypują. Wszystko, co sobie wyobrażałam - że będzie ciepło, że się wyjaśnimy, że to będzie początek czegoś nowego - okazało się moją własną bajką. A rzeczywistość była chłodna i konkretna.
Nie przyszła po mnie. Przyszła po swoje. Minęły tygodnie. Nie napisała. Ja też nie piszę. Nie mam już w sobie tej nadziei. Zostało tylko zmęczenie. I świadomość, że niektóre relacje umierają powoli — nie przez wielką kłótnię, ale przez obojętność.
Ale mimo wszystko… nie żałuję, że otworzyłam te drzwi. Bo teraz wiem. Wiem, że zrobiłam, co mogłam. Że byłam gotowa. A ona - nie. I to nie jest już mój ciężar.