Kiedy trzy lata temu córka poprosiła mnie o pomoc przy dzieciach, nie wahałam się ani chwili. Zawsze mówiłam, że rodzina jest najważniejsza. A skoro mogłam pomóc, to dlaczego miałabym odmówić?
Sytuacja wydawała się tymczasowa. Najpierw chodziło tylko o odbieranie starszego wnuka ze szkoły, bo młodszy miał wtedy kilka miesięcy, a zięć wracał późno z pracy. "Tylko przez kilka miesięcy, mamo, aż Mały pójdzie do żłobka albo coś się zmieni z moją zmianą" - zapewniała Ania.
Zgodziłam się z sercem na dłoni. Miałam wtedy 66 lat, byłam na emeryturze, czułam się jeszcze całkiem sprawna. Po cichu nawet się cieszyłam, że będę mogła spędzać więcej czasu z wnukami. Kto by przypuszczał, że "chwila" zamieni się w codzienność bez końca?
Najpierw była szkoła. Odbierałam starszego wnuka niemal codziennie, szykowałam mu obiad, czekałam, aż córka wróci z pracy. Później, gdy młodszy trochę podrósł, też został "dołączony" - i nagle opieka dotyczyła już dwójki dzieci. Rano nie mogłam wyjść z domu, bo czekałam na telefon, czy nie trzeba kogoś podwieźć. Popołudniami odrabiałam z nimi lekcje, wieczorem kąpałam, robiłam kolację. Zdarzało się, że zostawały u mnie na noc.
Na początku jeszcze słyszałam "mamo, dziękuję". Ale z czasem te słowa jakby zniknęły. Wszystko zaczęło być oczywiste. Czasem miałam wrażenie, że traktują mnie jak darmowy żłobek. Bez dnia wolnego, bez pytania, czy mam siłę, ochotę, plany.
Nie mogłam iść do lekarza, bo "a co z dziećmi?". Nie mogłam zapisać się na zajęcia dla seniorów, bo "przecież w środy też ci pasuje, prawda, mamo?". Przestałam chodzić na spotkania z koleżankami, bo wiecznie coś - a to angielski wnuka, a to katar u młodszego.
Pewnego dnia, kiedy wnuczka zalała sokiem kanapę, a ja na kolanach próbowałam to ratować, córka zadzwoniła i powiedziała, że będzie później - bo mają z mężem rezerwację w restauracji. Przez moment w słuchawce zapadła cisza, jakby dotarło do niej, że nie zapytała, czy ja w ogóle mogę zostać dłużej. Ale po chwili rzuciła tylko "no, chyba nie masz nic przeciwko, mamo". Nie miałam siły odpowiedzieć.
Zaczęłam się czuć jak gosposia. Jak ktoś, kto ma być zawsze dostępny - bo przecież "siedzi w domu". A przecież ja też mam swoje życie. Albo miałam. Nie jestem już młoda, zdrowie coraz częściej szwankuje. Ale czy ktoś się o to pyta?
Kiedy ostatnio powiedziałam, że boli mnie kręgosłup i może warto byłoby na jakiś czas znaleźć nianię lub choć pomoc dorywczą, córka się obraziła. - Mamo, to tylko dzieci, przecież je kochasz - powiedziała z wyrzutem. Tak, kocham. Ale to nie znaczy, że nie mam prawa do zmęczenia.
Kilka dni temu odwiedziła mnie znajoma z dawnych lat. Gdy opowiedziałam jej, jak wygląda mój tydzień, spojrzała na mnie z niedowierzaniem: - I ty się na to zgadzasz?
Zaczęłam się zastanawiać. Dlaczego tak długo nie powiedziałam "dość"? Dlaczego bałam się, że jeśli postawię granice, zostanę uznana za złą matkę? Dlaczego nikt mnie nie zapytał, czy jeszcze chcę to robić?
Wczoraj wieczorem usiadłam z córką i powiedziałam spokojnie: - Aniu, ja już nie daję rady. Pomogłam wam tyle, ile mogłam. Ale teraz potrzebuję czasu dla siebie. Mogę odbierać dzieci raz, może dwa razy w tygodniu. Ale nie codziennie. Nie jestem już w stanie.
Była zaskoczona. Może nawet trochę rozczarowana. Ale nie zaprzeczyła. Może po raz pierwszy zobaczyła, że jej mama to nie automat do opieki, tylko kobieta, która też ma prawo być zmęczona.
Nie przestanę kochać moich wnuków. Ale od dziś uczę się też kochać siebie. Bo pomoc to wybór - a nie obowiązek. I czasem największym dowodem miłości jest to, że potrafimy powiedzieć: "już wystarczy".
Nie było mi łatwo to wypowiedzieć. Serce biło mi jak szalone, głos lekko drżał. Ale gdy skończyłam, poczułam coś, czego dawno nie czułam - spokój. I ulgę. Jakbym po długim marszu wreszcie mogła usiąść i odpocząć.
Wieczorem, kiedy wnuki już były u siebie, zaparzyłam herbatę i pierwszy raz od miesięcy usiadłam przy oknie z książką. Bez pośpiechu. Bez myśli "muszę jeszcze…". Patrzyłam, jak zapada zmrok, i myślałam tylko jedno: "Teraz jest mój czas. Wreszcie mój."