Córka poprosiła mnie, żebym zajęła się wnukiem na tydzień. Minęły trzy miesiące. Nie wiem, gdzie jest. A ja codziennie boję się, że ktoś zapuka do drzwi i powie: proszę oddać dziecko, to nie pani decyzja.
Tak zaczyna się mój poranek: od sprawdzania telefonu, skrzynki mailowej, domofonu. Od lęku, że dziś właśnie dziś przyjdzie ktoś z urzędu, ktoś "z procedury”, i postawi mnie przed faktem: nie jestem prawnym opiekunem własnego wnuka.
Mam na imię Teresa, mam 63 lata i od dziewięćdziesięciu jeden dni jestem matką na zastępstwo. Znowu. Tylko tym razem nikt mnie o to nie pytał.
Ania przywiozła Antka w niedzielę wieczorem. Była zdenerwowana, mówiła szybko, nie patrzyła mi w oczy. "Mamo, we wtorek mam ważne spotkanie w pracy, muszę wyjechać. Tydzień, góra dziesięć dni.
Poradzisz sobie, prawda?” Poradzę, zawsze sobie radziłam. Zabrałam Antka do siebie, zrobiłam mu kolację, położyłam spać. Zadzwoniłam do Ani następnego dnia. Nie odebrała. Wysłałam wiadomość. Dostałam serduszko. I cisza.
Po tygodniu zaczęłam dzwonić częściej. Po dwóch – codziennie. Po trzech – już nie liczyłam. Telefon milczał jak zaklęty. Pisałam do jej koleżanek, do byłego chłopaka, do jej szefowej, do kogokolwiek, kto mógłby wiedzieć, gdzie jest.
Jedni wzruszali ramionami, inni patrzyli na mnie ze współczuciem. Ktoś powiedział: "Ania mówiła ostatnio, że musi wszystko poukładać”. Co to znaczy "wszystko”? Co to znaczy "poukładać”? A co z dzieckiem?
Kiedy minął pierwszy miesiąc, zadzwoniłam na infolinię ośrodka pomocy społecznej, żeby dowiedzieć się, jak zabezpieczyć sytuację prawną Antka. Powiedzieli, że potrzebuję zgody matki albo decyzji sądu. Żeby złożyć wniosek o ustanowienie rodziny zastępczej spokrewnionej. Piękne określenie, prawda? Z jednej strony: rodzina. Z drugiej: zastępcza. Jakbym była kopią, a nie kimś prawdziwym.
W sądzie usłyszałam, że muszę udokumentować, że córka zniknęła: zgłoszenie na policji, próby kontaktu, wiadomości, maile. Wszystko zebrałam do teczki. Biegłam po tych korytarzach z poczuciem, że tłumaczę oczywistość: że dziecko ma dach nad głową, ciepłą zupę, swoje łóżko, że zna zapach moich rąk i że zasypia przy moich bajkach. A urzędowe oczy patrzyły na mnie i pytały: "A gdzie matka?”.
Nie wiem, gdzie matka. Wiem, że ja jestem tutaj. I że on też.
Antek zaczął zadawać pytania po drugim tygodniu. "Babciu, kiedy mama wróci?”. Mówiłam mu, że wkrótce. Kłamałam. Po miesiącu przestał pytać. Zaczął natomiast budzić się w nocy i sprawdzać, czy jestem w pokoju obok. Raz usłyszałam, jak do siebie mówi: "Mama pewnie pracuje długo, jak mówiła”. Dzieci same sobie tłumaczą świat, w którym dorośli uciekają.
Zaczęłam chodzić do psychologa rodzinnego. Nie dla siebie – dla Antka. Chciałam, żeby ktoś go przeprowadził przez ten czas tak, żeby nie musiał płacić za naszą dorosłą nieodpowiedzialność. Pani psycholog powiedziała mi po pierwszej wizycie: "Niech pani powie mu prawdę. Nie całą, ale tyle, ile potrzebuje. Że mama jest teraz w trudnej sytuacji, ale że jest ktoś, kto się nim zaopiekuje”. Mówię mu tak każdego dnia. I za każdym razem muszę wierzyć w to zdanie na nowo.
Policja przyjęła zgłoszenie o zaginięciu. Urzędowo. Formalnie. Proceduralnie. Mężczyzna za biurkiem był uprzejmy, doświadczony, widać, że widział już wiele. "Często wracają” – powiedział. "Tylko proszę zabezpieczyć sprawy dziecka”. Zabezpieczyć… Jak się zabezpiecza miłość? Paragrafem? Pieczątką? Wydrukiem z KRS-u?
Kiedy przyszło pierwsze pismo z sądu o wyznaczeniu terminu sprawy o ustanowienie mnie rodziną zastępczą, trzęsły mi się ręce. Z jednej strony czułam ulgę – wreszcie coś się dzieje. Z drugiej – wstyd. Bo przecież w normalnym świecie babcie nie muszą walczyć o prawo do opieki nad wnukiem, który od trzech miesięcy śpi w ich łóżku, bo boi się ciemności.
Czasem wieczorami myślę o Ani i próbuję ją zrozumieć. Nie była potworem. Była zmęczona, zagubiona, chronicznie przerażona dorosłością. Po rozwodzie z ojcem Antka trzymała się tylko na powierzchni.
Uśmiechała się, kiedy trzeba było, pracowała po godzinach, żeby udowodnić sobie i światu, że da radę. A w środku pękała po kawałku. Czy mogłam to zauważyć wcześniej? Czy mogłam ją wtedy zatrzymać? Nie wiem. Wiem natomiast, że jej wybory stały się teraz moją odpowiedzialnością. I odpowiedzialnością dziecka, które na to nie zasłużyło.
Dwa tygodnie temu dostałam telefon z nieznanego numeru. Głos był cichy, zachrypnięty. "Mamo…”. Zamarłam. "Nie mogę teraz mówić. Jeszcze nie. Zajmij się Antkiem. Proszę”. Chciałam zapytać gdzie, z kim, dlaczego, kiedy wróci. Rozłączyła się. Policja mówi, że sygnał był z innego miasta. Tyle. Nic więcej.
Wczoraj wreszcie odbyła się pierwsza rozprawa. Sędzia był rzeczowy, konkretny. Pani kurator, która przyszła do mieszkania wcześniej, napisała w raporcie, że warunki są dobre, dziecko zadbane, czuje się bezpieczne. Płakałam, kiedy to czytała.
Nie dlatego, że byłam dumna. Tylko dlatego, że to, co powinno być oczywiste, musiało zostać sprowadzone do punktów i protokołów. Ustanowiono mnie tymczasową rodziną zastępczą. To znaczy: mogę decydować o lekarzu, szkole, dokumentach. Mogę też zostać z nim oficjalnie — do czasu powrotu matki albo do innej decyzji sądu.
Czy czuję ulgę? Trochę. Czy czuję złość? Bardzo. Na córkę. Na siebie. Na cały ten system, w którym trzeba wybierać między lojalnością wobec dziecka a lojalnością wobec własnego dziecka. Ale najbardziej czuję odpowiedzialność. Tę, która każe wstawać rano, robić kakao, odprowadzać do przedszkola, czytać bajki wieczorem, podpisywać dzienniczki i odpowiadać spokojnie na pytanie: "Babciu, a jak długo będę u ciebie?”.
Odpowiadam: "Tak długo, jak będzie trzeba”. I tak będzie. Nawet jeśli będzie to oznaczało kolejne wnioski, kolejne rozprawy, kolejne pieczątki. Bo miłość to nie tylko ciepłe słowa i wspomnienia. To też bieganie po urzędach, kiedy ktoś inny zniknął, zamiast stanąć twarzą w twarz z własnym dzieckiem.
Nie wiem, czy Ania wróci. Nie wiem, jaka prawda kryje się za jej zniknięciem: strach, depresja, przemoc, uzależnienie, ucieczka od samej siebie. Wiem natomiast, że jeśli przyjdzie – będziemy rozmawiać nie o tym, jak mnie zawiodła, tylko o tym, co zrobimy, żeby Antek był bezpieczny. A jeśli nie przyjdzie – to też będę na to gotowa. Bo są chwile, kiedy bycie matką kończy się na papierze, a zaczyna bycie człowiekiem wobec dziecka, które nie prosiło o nic więcej niż o to, by ktoś przy nim był.
I jestem. Codziennie. Z kanapką w plecaku, z listą spraw do sądu w kieszeni i z telefonem, który milczy. Ale ja już nie milczę. Bo w tym wszystkim nauczyłam się jednego: lojalność wobec dziecka to czasem powiedzenie "dość” dorosłym, których kochasz najbardziej. Nawet jeśli to twoje własne dziecko.